SUPERMARATON CALISIA 2000
Autor: Krzysztof Grzybowski, Data: 23.10.2000

Tradycyjnie już po raz czternasty wybrałem się do Kalisza na Supermaraton “Calisia 2000”. W wyprawie towarzyszyli mi: syn Piotr, oraz koledzy Tomek Jałowski i Grzegorz Miłota. Jadąc tam byłem  przekonany, że  przebiegnę   setkę  bez  większych  kłopotów.   Stary  rutyniarz  nie  da  rady?   Niemożliwe!  Jednak przekonałem  się, że dystans  stu  kilometrów  nie da  się oszukać .On  się  rządzi  własnymi  prawami, codobitnie przekonałem się na własnej skórze.

Przyjechaliśmy do Kalisza w dobrych humorach około godziny drugiej. Miasto przywitało nas słoneczną pogodą.  Udaliśmy  się  tradycyjnie   na  obiad  do baru  dworcowego  i  spotkał  nas  zawód – bar  był nieczynny. Trochę  zawiedzeni  udaliśmy  się  do biura  zawodów, mieszczącego w bursie szkolnej, gdzie załatwiliśmy wszystkie formalności związane z dopuszczeniem  nas do biegu. Umieszczono nas w pokoju ośmioosobowym.  Po godzinnym  odpoczynku  postanowiliśmy  pójść na miasto coś zjeść. Decyzja była bardzo  słuszna – “kiszki  mi  marsza  grały”  Uzyskując  informacje  w  biurze  zawodów  o  najbliższym miejscu  gdzie  można  zjeść posiłek, ruszyliśmy  na  miasto. Po krótkim  błądzeniu  oddechneliśmy  z  ulgą – przed  nami  był  bar “ Nad Schodami”. Proszę  się  nie dziwić, że  rozpisuję się o  tym. Zaskoczył mnie fakt istnienia  jeszcze barów serwujących  trzech  posiłków  (śniadania, obiadu  i  kolacji )  w  schludnych warunkach,  po  niskich  cenach  i  na  dokładkę  czynnych  w  sobotę.  Zdecydowanie  humory  się  nam poprawiły. Wróciliśmy do bursy  kupując  po drodze  owoce  na  pobliskim  bazarze. W pokoju już  były wszystkie łóżka zajęte. Tradycyjnie w Kaliszu poznałem nowych kolegów, z którymi miałem przyjemność być zakwaterowany w pokoju.

Oprócz  jednego. Przyszedł do pokoju lekko “wstawiony”, a po rozpakowaniu  swoich  rzeczy przystąpił do dalszej “degustacji”. Widząc nasze zdziwienie, zaczął poruszać się po pokoju “wężykiem”, ze szklanką w ręku, namawiając nas do wspólnego picia. Po krótkiej próbie zorientował się, że nic z nami nie wskóra, usiadł  na  łóżku  i  wypił  jednym  duszkiem  zawartość szklanki. Jak biegam już  siedemnaście lat, takiego “giganta”  nie widziałem. Widać z  tego, że  w  życiu mało widziałem  i  mam  nadzieje, że już  nie  zobaczę takiego “numeranta”. Kończąc tą  kwestie  muszę  dodać, “gość” był tak pijany, że trzeba było go położyć do  łóżka  jak  małe dziecko. W  nocy  marudził, co nie  którym  nie dawał  spać, a  rano wstał  z  nami – oczywiście dalej  pijany – pojechał  ze  wszystkim i na  start. Liczyliśmy  na  to, że “gość" po przebudzeniu “pójdzie po  rozum  do głowy” i nie pojedzie na start, lecz  sobie  pośpi. Jednak  uparł  się i pojechał, więc tam go wycofano z biegu i zabrano karetką do szpitala.

Po ciekawych dyskusjach na  tematy  biegowe i nie tylko (opowiadaliśmy sobie kawały z których niektóre nie nadawały się do publikacji ;-))) ) udaliśmy się na kolację ufundowaną prze organizatorów, a  następniena odprawę techniczną. Położyliśmy się spać około godziny jedenastej.

Pobudka  godz. 5 . Zaczęło się pakowanie  rzeczy, branie toalety, ubieranie  i  smarowanie  nóg  smarami rozgrzewającymi. Po zjedzeniu  śniadania  przygotowanego przez organizatora, udaliśmy się na miejsce na którym  miał  na  nas czekać autobus. Planowany  wyjazd  na  linie startu  godz. 6:20. I  tu  niespodzianka, autobusu  nie  było. Czekamy 10 min., a  jeszcze jego  nie  ma. Zrobiła  się  mała  nerwówka. Widząc,  że możemy  przyjechać  na  linię startu  na  ostatnią  chwilę,  zaczęli  zbierać od  nas  karteczki  uczestnictwa, przyczepione  do  numerów  startowych. Po upływie 20 min. przyjechał  autobus  i  przy  eskorcie  policji ruszył   szybko  na  start.  Przyjechaliśmy  na  5 min. przed  startem.  Już  nie  było  czasu  na  rozgrzewkę. Niektórzy  biegacze wskoczył  w  pobliskie krzaki  za “własną potrzebą”. Później po biegu opowiadali mi humorystyczne  związane  z   tym  opowieści –  “Wskoczyłem  w  krzaki  i  załatwiam  “grzecznie”  swoja “potrzebę”, a  tu  naglę słyszę  wystrzał startera. Wybiegam szybko na szosę, patrzę - nie widzę już nikogo. Podciągam  spodenki i ruszam w pościg za biegaczami.”

Punktualnie o godz 7 na  trasę  XIX Supermaratonu  “Calisia 2000” ruszyło 93 uczestników tym 2 kobiety. Oprócz   ich  na  trasę  biegu  o  godz  9  wystartowali   zawodnicy  na  wózkach  i  rolkach.  Pogoda była pochmurna z porywistym wiatrem, miejscami czołowym. Temperatura powietrza wynosiła  około10 stopni. Ze startu  ruszyliśmy wolno, traktują pierwsze kilometry jako rozgrzewkę. Do 30 km biegniemy  spokojnie, nie  przeczuwając  nadchodzącej  prawie  katastrofie.  Mijając  ten  dystans  syn  zaczyna  odczuwać  bule stawów i odnawia się Mu kontuzja prawej stopy. Mówi –“Muszę przełamać ten kryzys sam”- i przypomina umowę zawartą  przed  biegiem - “Każdy z nas biegnie na własny rachunek” W tym momencie  nic Mu  nie mogę  pomóc, a swym  tempem  tylko mogę  zaszkodzić.  Ruszam  więc do przodu. Koło  40 km  dogania mnie  i  biegniemy  razem do  45 km,  gdzie  łapie Go drugi  kryzys. Ruszam  znów do  przodu, odczuwając mocno trudy  tej  imprezy. Mijając 50 km  cieszę  się, że  już mijam półmetek   i wtedy dosięga mnie kryzys połączony z silnymi  bólami mięśni. Wychodzi za chmur słońce,  lecz dalej  wieje  porywisty wiatr.

Do 55 km idę i myślę czy dam radę ukończyć bieg. Otrząsam się z przygnębienia i biorę się w garść. Dość tego  rozczulania !!!  Podrywam  się  do  biegu,  jak  rany  ptak  do lotu. Bardzo ciężko to  idzie. I  w  tym momencie  podjeżdża do mnie karetka i z niej wygląda syn. Trochę się podłamałem. Zszedł z trasy. Mówi, ze od  45 km do 50 km szedł  bardzo wolno i  ma duże trudności  z  biegnięciem, boli Go też  wspomniana stopa, więc prawdopodobnie by  się  nie zmieścił w limicie czasu. Karetką pojedzie na 60 km do Jankowa skąd  zabiorą Go do Kalisz. Pyta  się  mnie czy dam  radę – odpowiadam ze ktoś z nas musi ukończyć ten bieg. Odjeżdża,  a ja  ruszam do boju w systemie chód - trucht – chód dotarłem do Jankowa. Tam czekał na  mnie  syn, jeszcze  nie  pojechał do Kalisza. Na  chwilę  staję  na  punkcie  żywieniowym. Posilając  się ruszam  spacerkiem  dalej – szkoda czasu na dłuższy postój. Kawałek  drogi  towarzyszy mi syn. Mówi, ze po  masażu  i  umyciu się  wróci  na linię mety  i  będzie czekał na moje ukończenie biegu. Obiecałem Mu –  “na  pewno  ukończę  te dystans, a  nie  doczekasz  się  mnie tylko  wypadku  gdy mnie walec przejedzie – czekaj  na  mnie, będę  na  pewno” Tak  się  rozstaliśmy – On  wrócił  do  karetki, a ja  ruszam  do przodu wchodząc  w  wir  walki  z dystansem. Zacząłem  budować się  psychicznie. Koniec z  pesymizmem według powiedzenia  “ nie ma że boli”- obiecałeś, to teraz  słowa dotrzymaj !!! Obudziło się  we  mnie  cwaniactwo biegowe.  Policzyłem  z   jakim  tempie  mam  pokonywać  poszczególne 10 km.  Wyszło mi,  że  muszę  je pokonywać w  czasie 1 godz.17 min. Druga  zasada to na punktach żywieniowych przebywać maksymalnie jak  najkrócej. Brać co trzeba na punkcie  i  posilając się, maszerować. Zmarnowany czas na punkcie może zadecydować o nie zmieszczeniu się w limicie czasu.

Do 70  km  idzie  dość  dobrze,  co  podnosi  mnie   na  duchu – czas  około 1 godz. 10 min. Czyli  jestem do przodu,  lecz  radość  trwa  krótko. Przychodzi  drugi  kryzys  i  miedzy 70 a 75 km, musze wyłącznie iść, pokonując  ten  dystans  45 min. Czuję  się dobrze, lecz  mam  wrażenie - nogi  zamieniły  w  sztywne  kołki. Pomału  przechodzi kryzys i docieram  do 80 km- czas 1 godz. 20 min. nie jest tak  źle, ale przed  mną  jest jeszcze  najgorszy  odcinek  po  pagórkowatym  terenie. Idzie z  kilometra na  kilometr lepiej. Biegnę co raz większe  odcinki. Każde  poderwanie się do biegu to jeden  wielki  ból. Zaciskam zęby i biegnę jak najdalej, ile mogę wytrzymać. Jest 90 km. Do upływu 11 godz. pozostało 1,5 godz.

Teraz  żebym  nawet  cały  odcinek  szedł,  to  powinien  się  zmieścić w  limicie czasu. Odetchnąłem  z  ulgą – dotrzymam słowa !!! Czuję, że dostaję napływ nowych sił, a nogi mam mniej sztywne. Więcej biegnę niż idę. Górki  pokonuję  w  systemie – z górki  biegiem, a pod  nią - chód.  Na 97 km dogania m  idącego  biegacza. Z  krótkiej  rozmowy dowiaduję się, że bierze udział drugi raz z rzędu w Supermaratonie, lecz  za  pierwszym razem musiał zejść z trasy. Umawiamy się - do mety  biegniemy  razem. Ostatni  kilometr  wiodący  uliczkami starówki biegniemy co raz szybciej. W oddali  widać Rynek. Jest  w  końcu  upragniona  meta !!!  Mijamy ją, trzymając  się  za  uniesione  ręce. Na  mecie  wieszają   mam  medale  na  szyjach, a  w  pobliżu  czeka  syn z gratulacjami. Czas 10:41:51

Idziemy do  samochodu - bus,  który  czeka  koło Ratusza. Zawozi  nas do bursy. W  bursie już czekają  na mnie koledzy Tomek i Grzegorz. Też ukończyli! Po wykąpaniu się, zjedzeniu obiadu przygotowanego  przez organizatorów,  udaliśmy  się do podstawionego  autobusu, który  zawiózł  nas na  uroczyste zakończenie do Hali  Sportowej Ośrodka Sportu, Rehabilitacji  i Rekreacji. Uroczystość  zakończenia rozpoczęła się o godz. 20. wręczeniem  nagród  w  klasyfikacji Mistrzostw Polski, następnie Mistrzostw Polski Weteranów, którym wręczono dyplomy  i  medale, takie same jak za  ukończenie Supermaratonu, tylko z  napisem innym z jednej strony. Z  bliska  są do siebie bardzo podobne. Z szybko zakończonej  uroczystości wracamy  autobusem do bursy, w  której pakujemy się do drogi powrotnej do domu. Godzinę  przed  odjazdem  pociągu  idziemy  na dworzec. Drogę  na dworzec pokonujemy  w  miarę szybko, co mnie  bardzo zaskakuje,  gdyż  myślałem, ze będę  się  poruszał jak na  szczudłach. Wyjechaliśmy  z  Kalisza o godz. 23:06, a  przed  nami  była cała  noc jazda  pociągiem, z  połową drogi  stojąc na korytarzu i z  przesiadkami w Poznaniu i Krzyżu ( ach te schody na peronach!!!). Do domu przyjechaliśmy zmęczeni o godz 6:25 rano.

              Nasze wrażenia z XIX Supermaratonu:

              pozytywne

Podsumowując XIX Supermaraton “ Calisia 2000” wspólnie stwierdziliśmy, że  gdzieś zanikła atmosfera tego  biegu.  Przez   wszystkie  poprzednie  lata  Supermaratonowi   towarzyszyła,   atmosfera   wielkiego biegowego  święta.  Teraz  robi   się  standardowo,  zapominając  o  najważniejszym  bohaterze  biegu – o  biegaczu.  Zakończenie  odbyło  się w  hali  sportowej, a  nie  jak przed  laty  w  Ratuszu. Odnieśliśmy wrażenie,  że   przeprowadzając   zakończenie  biegu,  organizatorzy  chcieli   mieć  je  szybko  za  sobą - odprawa techniczna odbyła się w bardzo małym pomieszczeniu , w którym zawodnicy ledwo się pomieścili. Po mimo tego warto jest przyjechać do Kalisza najstarszego miasta w Polsce, żeby spróbować swoich sił z tak morderczym biegiem jakim jest dystans 100 km.

Z  redaktorskiego  obowiązku  informuję, że XIX Supermaraton “Calisia 2000” wygrał Jarosław Janicki ( Energetyk  Gryfino )  wyprzedzając  Piotra  Sękowskiego ( WMKS  Płońsk ) i Tomasza  Chawawko ( Artech  Dąb Dębno ). W kategorii  kobiet  wgrała Alicja Banaszak (Bielsko Biała) pokonując Elżbietę Roman (ULKS “Opal” Kudowa Zdrój)

Mistrzem  Polski  na 100 km  został  Jarosław Janicki  pokonując Piotra  Sękowskiego  i  Ryszarda Płochockiego (TKKF “Relaks”TSK Nowa)

               Autor tego artykułu dystans 100 km pokonał w czasie 10:41:51 na 48 miejscu.

                Ukończyło 58 uczestników biegu.

Krzysztof Grzybowski
Gorzowskie Towarzystwo Miłośników Biegania
AMATOR
e-mail:bigfut@poczta.onet.pl


   Lubuski  Portal  Biegowy,  Autor:  Krzysztof  Grzybowski  bigfut@poczta.onet.pl
     www.lubuskiportal.fc.pl    Data powstania  03.02.2008 r
 
Wszelkie prawa zastrzeżone