Lepszy rydz niż nic
Autor: Krzysztof Grzybowski, Data: 31.10.2011 r.
Takim tytułem mogę podsumować drugą część sezonu biegowego i chyba będzie to najtrafniejsze stwierdzenie. Ale po kolei. Przygotowanie zimowe i pierwsza część ( wiosna ) przebiegła bardzo dobrze. Pokazała że forma rośnie a szczególnie kondycyjna ( maratony i bieg 12 godz ), a przy okazji i szybkościowa. Druga część (jesień) rozpoczęła się bardzo dobrze i wyniki osiągnięte dawały duży optymizm przed czekającym mnie najważniejszymi zawodami sezonu - Biegu 24 godz. w Katowicach (17-18.09)
Przebiegało wszystko dobrze do momentu startu w Kostrzynie ( 10.09.). Dość mocne wybiegania przed tymi zawodami spowodowały dość mocne zakwaszenie mięśni. Do tego doszło brak treningów szybkościowych. Wychodziłem z założenia że one są mi już w tej chwili nie potrzebne przed czekającymi mnie biegami ultra, a zawody w Kostrzynie zaliczę "po drodze" W tym momencie powinien zrobić parę dni treningowo luźniejszych, a zawody potraktować treningowo tak jak to zrobiłem w Bogdańcu przed Maratonem Solidarności w Gdańsku. A stało się inaczej. Zdawałem sobie sprawę że pobiegnąć treningowo na zawodach jest trudno - start zawodach zawsze wyzwala wolę walki. Tym bardziej że byłem bardzo dobrej formie i aż mnie "ciągło" do przodu. Wystartowałem spokojnie, ale z upływem dystansu moje tempo zaczęło rosnąć. Na metę wbiegłem w bardzo dobrej kondycji, tylko z tym ze czułem dość naciągnięte łydki. Postanowiłem je lekko roztruchtać i stało się to co mnie do końca tego sezonu już prześladowało. Podczas truchtania źle stąpnąłem na jakąś nierówność i poczułem ostry przenikliwy ostry ból lewej łydki promieniując do góry nogi. Myślałem że to mi przejdzie, ale z upływem czasu bolało mnie coraz mocniej, a nawet w pewnym momencie zamiast iść, kulałem. Byłem wściekły - taki pech. Łudziłem się że może to mi przejdzie, ale po głębszym obejrzeniu łydki - było to prawdopodobnie naciągniecie łydki.
Nastąpiła bardzo nie ciekawa sytuacja - za 7 dni czekał mnie start w Biegu 24 Godz. do którego przygotowywałem się cały sezon. Za mało czasu na leczenie kontuzji - mogłem najwyżej ją tylko trochę podleczyć. Zdrowy rozsądek podpowiadał mi aby nie jechać, ale moja "żyłka" ultrasa była za wyjazdem. Przeważyło to drugie. Byłbym bardzo nie pocieszonym gdybym w nich nie wystartował, tym bardziej że wszystkie sprawy z udziałem w nim miałem pozałatwiane.
Podróż pociągiem do Katowic przebiegł w według planu i późnym popołudniem dotarłem
na miejsce noclegu. Rano wyspany i wypoczęty zameldowałem się w biurze zawodów,
które mieściło się w Dolinie Trzech Stawów. Wszystko było O'K, tylko
martwiła mnie boląca łydka. Jak szedłem było jeszcze w miarę dobrze, ale jak
tylko próbowałem pobiegnąć ból przebierał na sile. Trasa biegu składała
się z pętli 2,5 km w terenie w miarę dość płaskim. Jednak małe pofałdowanie,
które na początku biegu wydawało się bez znaczenia w drugiej części dawało
o sobie znać z dwojona siłą. O godz 12 nastąpił start do biegu i a ja wraz
prawie 70 uczestnikami ruszyłem na trasę. Początek miałem dość fatalny, bo
ból był dość mocy. Postanowiłem że już od początku będę schładzał
łydkę lodem w sprayu, który wziąłem ze sobą na zawody. Dawało to dość dobry
efekt - ból się zmniejszył, a jak mogłem w miarę normalnie kontynuować bieg.
Zwracałem tylko na jedno - aby bieg był bardzo mało dynamiczny, oszczędzając w
ten sposób jak najdłużej kontuzjowany mięsień.
Najgorsze nastąpiło na 107 km - oprócz tego ze miałem kłopoty z łydką to siadły totalnie uda. Poźniej się dowiedziałem - ale tez doszedłem do wniosku - że ostry trening przed Kostrzynem spowodował dość mocne zakwaszenie mięśni, a naciągniecie łydki spowodował zmianę treningu i ostatni tydzień zamiast zrobić rozbieganie i odkwaszenie mięśni - leczyłem nabytą kontuzję. W pierwszej fazie biegu tego nie czułem ( jakby ukryty zakwas ), ale zbyt częste wykonywane ruchy ( bardzo krótki krok ) spowodowały dość szybkie ich mocne dokwaszenie. Plany biegu na bardzo dobry wynik diabli wzięły. Aby jako tako kontynuować zawody postanowiłem skorzystać z masażu. Teraz został już w większości marsz, a tylko sporadycznie bieg. Nie było sensu dorżnąć nogi - przecież na tych zawodach moje bieganie się nie kończy. Nad ranem ( godz. 4 ) zrobiłem sobie godzinną przerwę na odpoczynek i krótką drzemkę. Po powrocie na trasę już do końca prowadziłem taktykę zapoczątkowana tuż przed pójściem na przerwę. Zawody ukończyłem w dobrej kondycji ( byłem przygotowany na większy wysiłek ) a osiągnięty wynik - 41 miejsce ( na 66 którzy ukończyli ) z dystansem 145 km 333 m, zdobyty w takich warunkach przyjąłem nawet z zadowoleniem. Nie masz tego co byś chciał, więc ciesz się z tego co masz - tak bym podsumował mój występ w Katowicach
Do następnego startu ultra - 27 Supermaraton Kalisia 2011 ( 23.10. ) - miałem ponad miesiąc. Było to sporo czasu na leczenie kontuzji, lecz mogłem jednak z tym nie zdążyć. Było w planie udanie się po poradę do jednego z lekarzy specjalisty, lecz kolejki do nich od razu storpedowała moje zamiary. Musiałem się zdać na siebie. Bieganie długie odpadały, ewentualnie wchodziły w grę krótkie, gimnastyka, rower i leczenie odpowiednimi smarami. Pomimo tego wszystkiego skutki tego były mało optymistyczne. Aby to dokładnie sprawdzić - na tydzień przed startem w Kaliszu - postanowiłem wystartować treningowo w zawodach na dystansie 13 km w Łukominie (gmina Krzeszyce). Początek był fatalny, bo start na dziurawej łące - nawet w wolny tempie - dał mocno "popalić" mojej łydce. Dopiero wybiegnięcie na w miarę równą trasę dało ulgę i w miarę spokojny bieg. Jednak przez cały dystans ( większości trasy crossowa ) odczuwałem większe, lub mniejsze bóle, więc wbiegnięcie na metę przyjąłem z wyraźną ulgą.
Był dylemat - jechać, czy nie jechać do Kalisza - i o to było pytanie. Na nie przemawiało to że w sprawie kontuzji już praktycznie nic nie zrobię, ( najwyżej dam łydce trochę odpocząć ), oraz brak przebiegniętych dłuższych dystansów po starcie w Katowicach. Za wyjazdem przeważało jednak chęć startu, pomimo nabytej kontuzji, co w ostatnich latach startów w Supermaratonie nie było czymś niezwykłym. Jednak decydującym faktem za udziałem w Supermaratonie było to, że był to bieg koleżeńskim i charytatywny na rzecz rodzin dotkniętych skutkami huraganu w gminie Blizanów. Gminy na której terenie w ostatnich latach były przeprowadzane Kaliskie Setki. Serdeczność i zaangażowanie mieszkańców, oraz włożone przez nich w te zawody mnóstwo swojego czasu i serca, nie pozwalała mi, aby w tym roku na trasie biegu mnie zabrakło. Swoim udziałem, wraz dołożoną maleńką cegiełką chciałem za to wszystko podziękować. Jak dowiedziałem się po biegu, że dzięki wpłatom biegaczy z całej Polski i sponsora tegorocznej Kaliskiej Setki - sieci spożywczej Netto ( czek na 10 tys. zł. ) - udało się już zebrać ponad 22 tys. zł.
Decyzja zapadła. Dobrze, a co dalej. Jedno było pewne - jadę tam pokonać pełną "setkę" w limicie czasu. Inne rozwiązanie nie wchodziło w rachubę (a była taka możliwość), więc całą taktykę biegu trzeba było od samego startu podporządkować temu celu. Wszystko do startu miałem przygotowane - zostało tylko tam pojechać i plan wykonać. Przejazd do Kalisza odbył się w dwóch etapach - pociągiem do Poznania, a pozostałą część podróży (już prawie tradycyjnie) samochodem z Bartkiem Lisieckim, gdzie późnym popołudniem dotarliśmy do celu. W tym miejscu muszę podziękować za gościnę i pyszny obiad jaki zaserwowano mi podczas gościny u Bartka i jego żony. Dzięki!!!
Skutki huraganu w gminie Blizanów były bardzo duże, więc postanowiono że tegoroczny 27 Supermaraton Kalisia odbędzie się na tymczasowej trasie w Kaliszu. Składała się ona z 2-kilometrowej pętli w parku Miejskim i prowadziła alejkami po nawierzchni żwirowo - ziemnej, oraz po 600 m wale wzdłuż rzeki Prosny. Ten ostatni był dość nierówny z wystającymi gdzieniegdzie kamieniami i pokryty miejscami opadniętymi liśćmi robił z niego najniebezpieczny odcinek pętli. A jaki był niebezpieczny przekonałem się na własnej skórze. Dopiero po biegu dowiedziałem o większej ilości upadków wyglądających o wiele groźniej z tym, ze mój upadek wyglądał najbardziej widowiskowo.
Na starcie stanąłem wypoczęty, wyspany i nastawiony bojowo do biegu. Taktyka było prosta i podobna do startu w Katowicach - spokojne i krótki nie dynamiczne krok. Dystans podzieliłem na dwa etapy - półmetek miałem pokonać w czasie poniżej 5:30, a na pokonanie pozostałej część dystansu powinno starczyć 7 godz. Niby prosty plan, ale z realizacją drugiej części momentami były kłopoty. Sygnał do biegu nastąpił o godz. 6:30, a ja wraz z 70 uczestnikami ruszyłem na trasę. Zapowiadana prognoza pogody tym razem się nie sprawdziła. Fakt - z samego rana była temp. 3-4 st., a zamiast zapowiadanego słońca, przez pozostałą część zawodów panowała pochmurna pogoda. Duża wilgotność powietrza i bliskość wody dawało dodatkowe poczucie zimna. Pierwsze km pokonywałem bardzo wolno starając aby na początku zbyt nie nadwyrężać łydkę, co na dość nie równym miejscami terenie nie było trudne. Jak przewidziałem półmetek pokonałem bez problemu w zaplanowanym czasie poniżej 5:30 - w 5:28 - z czego byłem bardzo zadowolony. Następowało stopniowe zmęczenie. Ubywało uczestników na trasie, widać pogoda i trudna trasa robiły swoje. Oszczędzając obolałą łydkę, instynktownie przciążyłem ta zdrową, która stopniowo zaczęła mnie co raz mocniej boleć. Jak do tej pory nie było potrzeby korzystania z lodu w sprayu, to tym razem musiałem parę razy to zrobić. Przyniosło to spodziewaną ulgę. Czas i przebiegane km ( pętle) był cały czas pod kontrolą. Biegłem na ukończenie dystansie w limicie czasu - ale jaki będę miał czas to mnie w tej chwili nie interesowało.
I nastąpiła katastrofa. Stało się to na 35 pętli ( na 70 km ). Zmęczenie i taktyka biegu ( krótki i nie dynamiczny krok ) spowodował że na odcinku na wale potknąłem się o kamień runąłem na ziemię. Było by wszystko O'K, gdybym nie upadł twarzą na wystający kamień. Dobrze upadek zamortyzowały ręce powodując zamiast uderzenia, poślizg po nich. Dość szybko się podniosłem, ale byłem dość skołowany tą sytuacją i z całą twarzą we krwi. Wyglądało to na pewno strasznie. I tu nastąpiła dość dziwna sytuacja z jaką się do tej pory nie spotkałem: zamiast martwić się i sprawdzać co mi jest, byłem załamany faktem że przez ten upadek szansa na ukończenie pełnego dystansu redukuje się do minimum. Dopiero doping kolegów na trasie pobudził mnie do dalszej walki. Szybko zbiegłem z trasy ( skąd miałem tyle sił? ) i udałem się na odległą o 100 m portiernie OSRiR, gdzie została umyta twarz i zrobiony opatrunek. Tak opatrzony - i nie tracąc już czasu - wróciłem na trasę. Jak zobaczono mnie na punkcie kontrolnym ( meta ) że dalej kontynuuję bieg byli zaskoczeni tym faktem. Musiałem swym wyglądem wywrzeć na nich spore wrażenie. Trzeba było się spieszyć - czas uciekał, a ja w tym tempie byłem na granicy limitu czasu.
.
Upadek najpierw spowodował załamanie, ale z upływem czasu wyzwalał zacieńcie biegowe - pomimo wszystko musze zmieścić się limicie czasu. Fakt ten z pewnością podniósł poziom adrenaliny. Nie czułem skutków upadku, a nawet mniej dokuczała mi kontuzja. Pomimo upływu km biegło mi się - z krótkimi odcinkami marszu - coraz lepiej. Pomału odrabiałem utracony czas. Tylko na wale bardzo uważałem - nie chciałem mieć "powtórki z rozrywki". Ostatnie 3 pętle były moje. Postanowiłem wszystko na jedną kartę - zwiększyłem tempo. W tym momencie byłem pewny - zmieszczę się w limicie czasu, chyba nastąpi jakaś katastrofa. Doping Bartka ( który już ukończył bieg ) spowodował że już prawie cały czas biegłem nawet nie zwalniając na wale. Ryzykowałem sporo ale się mi to opłaciło. Mało tego że na końcówce minąłem bynajmniej trzy osoby, to zrobiłem nawet dobry czas, który bym przed biegiem przyjął z zamkniętymi oczyma. Całą rywalizację ukończyłem na 22 miejscu w czasie 12:03:50. Start Bartka Lisieckiego w zawodach zakończył się pełnym sukcesem. Osiągnięty czas - 9:05:56 jest Jego nowym rekordem życiowym, dając mu 4 miejsce klasyfikacji generalnej biegu. Później okazało się: pełne 100 km - na 70 startujących - ukończyło 30 uczestników.
Organizacja
biegu bardzo dobra, choć można było się przyczepić do paru rzeczy. Ale
przecież nie o to chodzi. Był to bieg koleżeńskim i charytatywny,
gdzie głównym i najważniejszym celem była pomoc dla poszkodowanych. Jesteśmy
przecież jak niektórzy mówią - ludzie z żelaza, lub twardziele - więc
powinniśmy być przygotowani na różne niedogodności wynikłe w czasie zawodów.
Jeszcze czekała na mnie całonocna podróż do domu. Nie pierwszy raz to i
ostatni.
Przejazd samochodem do Poznania odbył się w bardzo dobrych nastrojach ( i nic
dziwnego ), a pozostała część pociągiem musiałem już pokonać sam. Do
domu wróciłem rano ( przed 7 ) w dobrym nastroju, ale już bardzo zmęczony.
Krzysztof
Grzybowski
Lubuski Portal Biegowy
www.lubuskiportal.fc.pl
Gorzowskie Towarzystwo Miłośników Biegania
AMATOR
www.amator.fc.pl
bigfut@poczta.onet.pl
Strona rodzinna
www.grzybowscy.republika.pl
Lubuski
Portal Biegowy, Autor: Krzysztof Grzybowski
www.lubuskiportal.fc.pl Data
powstania 03.02.2008 r