SUPERMARATON CALISIA '86
 WSPOMNIENIE PO LATACH

Autor: Krzysztof Grzybowski, Data: 28.09.2000r.

Supermaraton  ten na pewno zostanie mi na zawsze w pamięci. Na wstępie muszę wyjaśnić jak do tego doszło, że zdecydowałem się w nim wystartować. Był rok 1985 - pierwszy rok mojego systematycznego biegania,  poznawania nowych biegów i miejscowości. Jeździłem wtedy, dość dużo biegając  na różnych dystansach. Jesienią tego roku ( listopad )  podjąłem wyzwanie - wraz  kolegami z Gorzowskiego Klubu Biegacza, braliśmy  udział  w Sztafetowym  Biegu  24-godz., który  odbył  się  w  Poznaniu. Obserwując biegaczy  w  klasyfikacji   indywidualnej  postanowiłem,  że  w  następnym   roku   na   pewno  wystartuję. Po upływie  kilku  miesięcy  dowiedziałem  się, że  w 1986 r. bieg  ten  nie  odbędzie  się . Wiadomo, że w  miarę  jedzenia rośnie  apetyt - także  mi  w  miarę pokonywania coraz to większych dystansów rosła ochota na pokonanie indywidualnie czegoś większego.

Wybór  padł  na  100 km  w  Kaliszu. Wybranie  tego  biegu  nie  było  przypadkowe,  ponieważ  wtedy w  Gorzowskim  Klubie  Biegacza  był  mój  kolega,  który brał  trzykrotnie  w nim  udział (1983-1985), opowiadał  mi o  nim. Umówiliśmy się,  że pojedziemy do Kalisza  razem , a do tego czasu  udzieli  mi on parę praktycznych  rad, które  pomogą  mi w ukończeniu tego morderczego dystansu. I tu dosięgną mnie pierwszy  pech. 12 lipca  dotarła  do  nas  tragiczna  wiadomość,  że  kolega  z  którym miałem jechać do Kalisza,  zginął  w   wypadku  drogowym  pod  Puckiem,  wracając  z  wczasów.  Po  szoku  i  głębokim namyśle  biorąc  wszystkie  argumenty  za  i  przeciw   postanowiłem  na  przekór  niedowiarkom  jednak pojechać - według powiedzenia "raz kozie śmierć"

Z  całego byłego woj. gorzowskiego jechałem sam, a  że w Polsce wtedy znałem mało biegaczy, więc nie miałem  od   kogo  zasięgnąć  informacji  o  tym  biegu.  Dowiedziałem  się  tylko  z   regulaminu,  że  jest dozwolony na trasie serwis zawodnika. W raz  z  synem Rafałem przygotowałem rower na serwis. I znów odezwał  się  pech. W  przeddzień  wyjazdu  podczas  próbnej  jazdy  nastąpiła  awaria - pękł  koszyczek przy korbie  pedała. Jak wspominam był to rok 1986, w  którym  były duże kłopoty ze zdobyciem  części do  roweru. Postanowiłem  z  żoną,  że  pojedziemy  razem,  gdzie  ona  będzie  mnie wspierała  duchowo, a  jak będzie  to  możliwe - pomocą.  Jadąc do Kalisza  zabrałem  ze  sobą  Rodzinną  Kronikę  Biegową, w  której opisane były  wszystkie imprezy  biegowe  z  udziałem  mojej rodziny. Kronikę kupiłem na biegu w   Bratysławie   i   redagowałem  ją   sporym   nakładem  sił.  Po  przyjeździe   na  dworzec  w   Kaliszu, zorientowaliśmy  się,  że  zapomnieliśmy  wziąć  że  sobą  regulaminu  biegu.  Żona  mając  bardzo  dobrą pamięć,   zapamiętała   numer  telefonu  do  biura  zawodów.   Podczas  dzwonienia  do  nich,   położyłem kronikę  na  półce  obok. Po uzyskaniu  informacji  gdzie  mamy się  udać  zobaczyliśmy,  że pod dworzec podjeżdża  nas  autobus. Wybiegliśmy  szybko. Pech  nie spał i znów się odezwał - wysiadając z autobusu zorientowałem  się, że  zostawiłem  kronikę  na  dworcu  podczas dzwonienia. Uzgodniliśmy - ja  pójdę do biura zawodów, które mieścił  się  na stadionie  "Calisia" - żona  pojedzie  na  dworzec  poszukać  kroniki. Umówiliśmy  się,   że  spotkamy się  w biurze  zawodów.  Niebawem  wróciła  żona  informując  mnie,  ze kronika   przepadła   jak  kamień  w  wodę - z  wrażenia  aż   mi  się  nogi  ugięły. Tyle  pracy  -  zbieranie wycinków  prasowych,  zdjęć,  nalepek  -  wszystko  szlak  trafił.  Byłem  tak  załamany, że  postanowiłem - nigdy   więcej   nie  będę  robił  kroniki.  Jak   życie  później   pokazało,  tej  obietnicy  nie  dotrzymałem. Pomyślałem  w  pierwszej chwili - nie pobiegnę,  jak ma mnie tak dalej pech prześladować. Po ochłonięciu  i   naradzie   z    żoną,   postanowiłem   na  przekór  pechowi  wystartować. W  biurze  otrzymałem   kartę zgłoszenia  z  którą  udałem  się do lekarza. Warunkiem  dopuszczenia  do  biegu  było  ukończenie dwóch maratonów poniżej 4 godz., oraz  przedstawienie badań lekarskich  i  wykres  EKG  ( diagram ).  Dobrze, że  tych  badań  nie  robili  na  miejscu, bo wtedy by  mnie do biegu  nie dopuścili - tak  mi  "pikawa" latała. Udaliśmy  się  na  nocleg - przygotowany w bursie  szkolnej. Pokój był  6 osobowy, w  którym  poznałem nowych   kolegów.  Gdy  dowiedzieli  się  o  moim  pechu  zaczęli   mnie  pocieszać  -  dowiedziawszy  się w  jakim   czasie   przebiegłem  w   tym  roku  maraton  ( 3,20,15 )  powiedzieli,  ze  spokojnie przebiegnę supermaraton  i  podsunęli  parę rad  jak mam przebiec trasę biegu  w  limicie 12 godz. Po pełnym  wrażeń dniu  i  długiej dyskusji  na  tematy  biegania, lekko podbudowany psychicznie o pół  jedenastej położyłem się spać.

O  dziwo  sen   miałem  krótki  i  twardy!  Pobudka  godz.  3 rano!   Jak  się  później  dowiedziałem   nie wszystkich  obudził  zegar bursy,  niektórzy  całą  noc nie spali - nerwy. Po opuszczeniu  łóżka  włączyłem radio  i   usłyszałem:  "dzień  dobry  państwu,  dziś  sobota,  25  października,  298 dzień  roku,   prognoza pogody zachmurzenie  duże,  możliwość  przelotnych  opadów,  temp.  minus  jeden  stopień ! uwaga: silne wiatry". Czyżby  znowu  miał  pecha  tym   razem  do  pogody?  Zaczęło się  pakowanie  rzeczy,  ubieranie i smarowanie nóg rozgrzewającymi smarami. Pierwsze kroki skierowałem do stołówki zjeść przygotowany dla biegaczy śniadanie. Ubrałem się ciepło -czapka wełniana, koszulka z długim rękawem, dres, rękawiczki. Następnie autobus  przewiózł  nas na start V Supermaratonu, umieszczonego na ul. Wrocławskiej. Na  pół godziny  przed  startem  rozgrzewka.  Bardzo  zimno, trudno się  rozgrzać.  Żona  życząc  mi  powodzenia, poszła  szukać  wolnego  miejsca  w  samochodzie,  żeby  zabrać się  na  trasę biegu. Kilka  minut  przed godz.5  ustawiło się na starcie 83 zawodników  i  3 zawodniczki. Stojąc na linii startu przeżywam emocje, a zarazem i  tremę przed czekającą mnie przeprawą. Do pokonania miałem "tylko" jedną stu kilometrową pętlę. Punktualnie o godz.5  ruszyliśmy  na  trasę. Pierwsze  kilometry  biegnę  wolno. Po  minięciu 10 km następuje  świt  i  mija  mi  trema. Na trasie spotykam  parokrotnie  żonę. Pyta czy czegoś  nie potrzebuję i   dopingując  mnie  do dalszego biegu.  Dopinguje   mnie  to  i  pokonuję  spokojnie  następne  kilometry. Około  40 km  dosięgam nie   pierwszy  kryzys,  zmusza  do  przejścia  do   chodu. Osłabienie  organizmu przechodzi  po  minięciu paru  kilometrów,  zaczynam biec, wchodząc w system pokonywania kilometrów: trucht -chód - trucht.  Przed  dobiegnięciem  do 50 km  spotykam  na  trasie  zawodnika - co się  później okazało – biegacza z  byłej  NRD. Biegniemy  razem. I w końcu jest 50 km !!! czas 4godz.25 min. daje mi komfort  psychiczny  na  pokonanie  drugiej  pięćdziesiątki.  Mam  przecież  na  pokonanie  jej  7 godz. i  35 min!.  Cieszyłem  się  -  tak  ładnie  idzie  -  nie  przypuszczając  ze  dopiero  zaczynają  się  schody. Z  biegaczem  z  NRD  biegnę  dalej - szybko  zaprzyjaźniamy  się .  Porozumiewając  się  miedzy  sobą głównie na  migi, niż  słowami ( ach jak bolą ręce - skutki  słabej  znajomości  języka obcego ) dowiaduję się, że mieszka w Erfurcie i jest  też debiutantem na tym dystansie. Mijając  półmetek  zaczęliśmy zmieniać
kierunek  biegu - wracamy z powrotem do Kalisza, wchodząc w zimny, porywisty czołowy wiatr. Biegnie się  coraz  trudniej - nogi  bolą , a do tego ten  wiatr. Punkty  żywnościowe są  rozmieszczone co 10 km  i bardzo  dobrze  zaopatrzone. Głównie  piję  gorącą  herbatę  i  jem ciasteczka.  Na  70 km żegnam się z żoną - musi jechać  na  metę,  gdyż  później nie będzie miała czym tam dotrzeć. Na   pożegnanie  mówi - na  mecie  będę na was czekała, odpowiadam - na  pewno zameldujemy się  na  mecie,  czekaj  na nas. Pomimo   fatalnych   warunków   pogodowych  i  coraz   gorszej   kondycji   fizycznej,  moja   kondycja  psychiczna  była  bojowo  nastawiona do walk i z  dystansem. Dalej  obowiązywał  system  biegu: trucht  - chód - trucht, aż  minęliśmy  80 km. I tu przyszedł drugi  kryzys. Wskutek  wychłodzenia i wyczerpania organizmu ogarnia  mnie potworna  senność. Mam ochotę zejść na  pobocze i położyć się  spać. Dobrze, że  nie  byłem   sam - nowo  zapoznany  kolega   mobilizował   mnie  do dalszej   kontynuacji  biegu. Gdy  zobaczyłem  90 km  momentalnie  wszystko  mi przeszło, wstąpiły  we  mnie  niespodziewanie  nowe siły  - a z radości,  że dotarliśmy do tego kilometra - klepnęliśmy się w  ręce. Zostało tylko 10 km  do mety !  Sprawdzamy   zegarki  -  czas   biegu  poniżej  10  godz.  Jest   szansa   przebiegnięcie  Supermaratonu w   11 godz.,  choć   został    do   pokonania    najgorszy   odcinek   całego  biegu,  trasy  dość   mocno pofałdowanej.  Przyjęliśmy  taktykę - z  górki  biegiem,  pod  nią  chód - tak  dotarliśmy do 96 km. Dwa  następne  płaskie, odcinek  z  góry  i  kilometr  dobiegu  do stadionu " Calisi".  Przed  stadionem  czeka zniecierpliwiona żona, nie mogąca się nas doczekać.

                   Jest stadion !!!

Wbiegamy  na  bieżnie, pokonujemy ostatnie  metry i  z  podniesionymi rękami z radości wbiegamy na metę  w objęcia kominiarzy. Wieszają  nam na  szyi  medale i okrywają  kocami. Jest mi tak potwornie zimno, że aż się ręce trzęsą. Idziemy szybko do sali konferencyjnej mieszącej się w budynkach stadionu, gdzie  czeka  ciepły posiłek. Pijąc gorącą  herbatę spoglądam  co chwilę  na  ustawiony tam monitor na którym  zamieszczane są aktualne wyniki biegu. I jest mój wynik - 10.52.21 i 63 miejsce ! Nie dość, że bieg  ukończyłem  w  dobrej  formie ( mogłem swobodnie chodzić po schodach ), to jeszcze  taki  czas. Byłem   bardzo   szczęśliwy.   Gdy    ogrzałem  się,   poszliśmy  odwiedzić    nowo   poznanego  kolegę zakwaterowanego na obiektach  stadionu. Podczas  krótkiej wizyty wymieniliśmy adresy, pożegnawszy się,  udałem się z żoną  na  piechotkę do bursy na kwaterę (1.5 km ). Po  wykąpaniu , położyłem  się na łóżku, wspominając  przed  chwilą  ukończony bieg  z  kolegami obecnie będącymi w pokoju. Mieliśmy sporo czasu na udanie się na pożegnalny obiad  i  uroczyste zakończenie w hali sportowej przy stadionie "Calisia" ( już  nie pamiętam o której  godz. było zakończenie ). W tym  czasie żona  poszła  na  dworzec kolejowy kupić bilety  powrotne. Wróciła  po pół  godzinie  i  powiedziała, że  już najwyższy czas iść na obiad do restauracji  będącej  na  Rynku. Chciałem się  podnieść z  łóżka i nie  mogłem. Tak mi mięśnia zastygły. Musiałem obrócić się na brzuch i po kawałku zsuwać się z łóżka. Wstałem na nogi i  z  wielkim trudem  zacząłem  poruszać się do przodu,  jak  bym  miał  nogi  sparaliżowane. Zrobiłem  podstawowy błąd: po tak dużym wysiłku  i  drodze do bursy,  kładąc się na łóżku  wszedłem  nagle w  stan  bezruchu. Nastąpiło  nagłe  zatrzymanie  pracy   mięśni,  słabe  ich  dotlenienie, a   zarazem  utrzymanie  się dużego poziomu   kwasu  mlekowego,  powodując  paraliż   mięśni.  Udaliśmy  się  na  obiad  ( około 1 km ) - oczywiście  na  piechotkę. Początek drogi   był  bardzo  trudny, lecz  z  upływem  metrów  było co  raz lepiej.  Nie było jednak  to,  co  przed  położeniem  się  na  łóżko. Choć  później  ukończyłem  jeszcze 12  Supermaratonów  takiego  błędu  już  nigdy  nie  zrobiłem. Po obiedzie,  poszliśmy  na  uroczystość zakończenie   Supermaratonu  "Calisia '86".  Podczas  zakończenia   wręczono  nagrody    zwycięzcom biegu  w  klasf. generalnej  i  wiek.  kobiet  i  mężczyzn , a  następnie  wręczono  wszystkim biegaczom dyplomy  uczestnictwa  i  wydruk  komputerowy  wyników. Po oficjalnym zakończeniu biegu udaliśmy się do bursy ( oczywiście na piechotę ), gdzie mając  czas  na pociąg ( wyjazd parę minut po godz.23 ), gdzie  odpoczywaliśmy. Na dworzec  wyszliśmy  na  godzinę przed odjazdem. Wyjechaliśmy z Kalisza punktualnie  według  rozkładu  jazdy. Czekała  nas  podróż  przez  całą  noc  z  dwoma   przesiadkami ( Poznań, Krzyż ). Do domu przyjechaliśmy przed godz.7 rano.

Porównując  Calisia' 86  z   obecnym   supermaratonem,  to trzeba  przyznać,  że  zaszło  wiele  zmian - w tam tym  była  tylko klasyfikacja wiekowa co dziesięć lat, nie było Pucharu Europy, Mistrzostw Polski,  Mistrzostw Polski Weteranów, a  sekretariat biegu, nocleg i obiad po biegu, były umieszczone w  różnych  miejscach. Obecnie  biegacze  po minięciu  mety są odwożeni do bursy, a po odpoczynku na  uroczyste   zakończenie  i  z  powrotem  do  bursy . Zmieniła  się  także  trzykrotnie   trasa  biegu. 
Supermaraton  "Calisia' 86"   wygrał  Jan  Szumiec ( Szczecin )  w   czasie   6:29:33,  wyprzedzając Piotra   Wadasa   ( Piatkowice )  7:15:17   i   Ryszarda   Siłakowskiego  ( Trzebnica )  7:23:53 Wśród  pań  wygrała  Władysława  Karolak  ( Kalisz ) 10:09:29  przed  Karin  Pikhart  ( NRD ) 10:31:29  Genowefę Nowakowską ( Jelenia Góra ) 11:01:40.  Z  86 biegaczy, którzy  stanęli na starcie - 9 z nich nie ukończyło.

W przygotowaniu tych wspomnień pomogła  mi bardzo pamięć mojej żony Krystyny, materiały zebrane w Rodzinnej Kronice Biegowej ( udało mi się odtworzyć i prowadzić ją systematycznie do dnia obecnego ), oraz komunikat końcowy "Calisia '86".



Krzysztof Grzybowski
Gorzowskie Towarzystwo Miłośników Biegania
AMATOR
e-mail:bigfut@poczta.onet.pl


 Gorzowskie Towarzystwo Miłośników Biegania   AMATOR,  
bigfut@poczta.onet.pl     www.amator.fc.pl  
Wszelkie prawa zastrzeżone